Classic Cup 2012
Dziś po szaleństwach targowego drożej, wyżej, więcej elektroniki gratka dla żeglarzy tradycyjnych. Piotr Cichy we wrześniu wziął udział na jachcie Mestwin w ascetycznych regatach Classic Cup udowadniając, że daje się pływać bez wszędobylskiej elektroniki.
Cichemu dziękuję za opis i gratuluję dobrej zabawy. Miło czytać o skutecznym żeglowaniu do celu bez gpsów, radarów, chart-ploterów - korzystajcie do woli bo w kolejnym artykule zobaczycie zdjęcia telewizorów plazmowych zamontowanych na jachtach!
W tym roku w końcu się udało. Już od trzech lat przymierzałem się do udziału w regatach Classic Cup, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. A teraz się udało. Oto krótki opis o tym, jak na pokładzie s/y Mestwin wziąłem udział w regatach morskich bez elektroniki - Classic Cup 2012.
Ideą regat jest żegluga bez elektroniki. Czyli nie używamy takich urządzeń jak GPS, radar, log elektroniczny, echosonda, czy ostatnio coraz popularniejszy laptop. Płyniemy wykorzystując jedynie nawigację klasyczną - zliczeniową, terrestryczną, ewentualnie astronawigację. Jest to świetna okazja na sprawdzenie podręcznikowej wiedzy zdobytej kiedyś na szkoleniach.
Początkowo w regatach brały udział tylko Opale, jako jedne z najbardziej klasycznych jachtów w Polsce, ale od kilku lat pojawiają się też inne typy - J-80, Conrad 46, czy po raz pierwszy w 2012 Conrad 1200. My płynęliśmy stalową J-80, a konkretnie s/y Mestwin. Ciężka konstrukcja zdecydowanie nie była budowana w celu udziału w regatach, ale nie o to tu chodzi - wszyscy wiedzieli, że zawsze Jotki przypływają za Opalami, ale ważniejsza była dobra zabawa, no i możliwość sprawdzenia siebie.
Niestety początek trochę się skomplikował. Obowiązki zawodowe nie pozwoliły mi odebrać jachtu z Górek i Mestwin przypłynął do Gdyni, gdzie miały się rozpocząć regaty pod zastępczym kapitanem. Mało tego, jeszcze spóźniłem się na start. Na szczęście organizatorzy wykazali wyrozumiałość i dzięki temu na własną rękę mogliśmy zmierzyć czas przelotów na pierwszym odcinku trasy i być uwzględnionym w klasyfikacji. Tak więc z dwugodzinnym opóźnieniem ruszyliśmy. Pierwszy wyścig był od Gdyni, klucząc między pławami na Zatoce do Helu. Z silnym zachodnim wiatrem pognaliśmy ekspresem. Od razu przy helskiej kardynalce nastąpił start do kolejnego wyścigu, prosto do Władysławowa. Tu mieliśmy mniej szczęścia. Zaraz za półwyspem wiatr się skończył. Później znów przyszedł i znów się skończył. Parę godzin takiej zabawy zbliżyło nas o jakieś 10 mil do celu. Aż w końcu zrobiła się całkiem noc. Zbliżała się godzina, o której według pani z Witowa miała zostać zamknięta strefa ćwiczeń wojskowych, przez którą płynęliśmy. Kilka czynników, takich jak zamknięcie strefy, duże opóźnienie (reszta pewnie zdążyła dojść do mety z silniejszym wiatrem), start następnego dnia (trochę trzeba się wyspać) złożyło się na decyzję o wycofaniu się z tego etapu i uruchomieniu silnika na ostatnie 12 mil. We Władysławowie byliśmy po 3 rano, więc do startu wiele czasu nie zostało, więc trzeba iść spać.
A rano się okazało, że jednak ktoś przypłynął za nami. Freya i Wodnik II człapały do końca na żaglach, i do portu weszły dopiero około 5 rano. To ciekawe, do której my byśmy się bujali. Bo druga połowa nocy była prawie bezwietrzna. Ale wracając do tematu ustalono już metę kolejnego etapu - nieopodal szwedzkiego miasteczka Grönhögen, po zachodniej stronie Olandii. Po południu start, więc zdążyliśmy się spokojnie wyspać. Ten długi etap będzie pierwszym poważnym sprawdzianem z nawigacji. W prognozie wiatr 3-4, później 6 B. Z dobrego kierunku - będzie baksztag przez cały czas. Na początku było spokojnie, wszyscy płynęli w miarę w jednej linii, więc pogubilibyśmy się wszyscy, albo nikt. Pod wieczór byliśmy tuż za czołówką - przed nami regatowy Dar Pucka i dwa Opale, za nami również dwa Opale i Freya - druga Jotka. Wynik bardzo dobry. Wiatr od tej pory systematycznie się wzmagał, ale forsowaliśmy cały czas na pełnych żaglach - genua, grot i bezan. Trochę to było ryzykowne, ale mieliśmy świadomość, że inni robią podobnie, w końcu regaty to regaty. Około północy w niedużej odległości minęliśmy jakiegoś Opala, który zmieniał żagle i został trochę z tyłu, ale już niedługo wszyscy zniknęli nam z pola widzenia. Więc samotnie zasuwaliśmy w poprzek Bałtyku 7, czasem 8 węzłów, a przy zjeździe z fali pewnie jeszcze szybciej. Żegluga fantastyczna. Poza tym, że całą noc lał deszcz. Ale to mało istotne. Teraz ważne jest, żeby tylko trafić tam, gdzie trzeba. Kompas jest mało wiarygodny, dewiacja sprawdzona tuż przed startem wynosi nawet do 30°. To bardzo dużo. Ale coś trzeba przyjąć do obliczeń...
Nad ranem odbieramy nawą prognozę - wiatr będzie słabł i skręci na południowy. Na razie skręcił lekko na wschodni, co nie pozwala nam trzymać kursu prosto na południowy skraj Olandii, tylko bardziej na północ. Trzeba będzie zrobić zwrot. Teraz, czy za parę godzin? Jak wiatr skręci na południowy, to w południe będziemy się halsować. Robimy zwrot od razu. Lepiej będzie spływać z wiatrem. Idziemy na kurs SW, co według mapy nas prowadzi kilkanaście mil na południe od celu. Ale nie mija jedna wachta, a tu niespodzianka. Widać latarnię - idziemy prosto na południowy cypel Olandii. Co oznacza, że nasza nawigacja była nie do końca zgodna z rzeczywistością. Nie dość, że byliśmy prawie 20 mil dalej na północ niż się spodziewaliśmy, to płynęliśmy jeszcze o jakiś węzeł szybciej niż wynikało z pomiarów. Trzeba przyznać, że robiąc zwrot w odpowiednim momencie mieliśmy sporo szczęścia, bo zaraz zgodnie z prognozą wiatr zaczął szybko słabnąć. Fala oczywiście została spora, także zbliżamy się do latarni dość wolno. A jeszcze niedługo przyszła mgła i zakryła wszystko. A już myśleliśmy, że jesteśmy w domu. Doszły nam jeszcze dwie godziny zliczeniówki, ale jakoś się udało i znów znaleźliśmy latarnię. A mgła tymczasem się podniosła i około 3 mile przed dziobem zamajaczyły się dwa jachty. Nie ulega wątpliwości, że to ktoś od nas, nikt inny tu już raczej nie pływa, a na pewno nie w taką pogodę. I rzeczywiście, płynęły w stronę Grönhögen. Już za chwilę byliśmy całkiem schowani za wyspą i zupełnie spokojnie, około godziny 11 dopłynęliśmy na metę. Dotarliśmy do Szwecji jedynie trzy godziny za Darem Pucka i trochę mniej za Warsem i Dunajcem. Politechnika, Freya i Wodnik II jak zostały z tyłu tuż po starcie, tak do tej pory ich nie widać. Dopiero za parę godzin udało się nawiązać kontakt telefoniczny i wyszło, że Freya jest po drugiej stronie wyspy, tylko jeszcze na północ, a Politechnika też gdzieś niedaleko. O Wodniku wieści nie było. Pierwsza dwójka dotarła przed zachodem, a Wodnik dopiero w nocy.
Wyścig był bardzo ciekawy. Ale niemal na każdym jachcie były duże awarie. Popękane szoty, nadłamana kolumna sterowa, porwanych żagli nikt już nie liczył. Nie wiem jakim cudem uchowaliśmy się bez jakiejkolwiek szkody, ale chyba znów mieliśmy szczęście. Mieliśmy też na pokładzie Michała - gitarzystę, który do późna był głównym punktem imprezy na kei, jak już byliśmy w komplecie, do późna w nocy.
Następnego dnia trzeba było wracać. Start się opóźnił z powodu braku wiatru. Ale jak ruszyliśmy to już popłynęliśmy. Tym razem warunki były dużo bardziej urozmaicone. Na początku bejdewind, później odkrętka na halsówkę, a w końcu baksztag i częste zmiany siły wiatru. Od prawie ciszy do piątki. I podobnie jak w tamtą stronę dużo deszczu. Aż w czwartkowy wieczór znów zrobiło się przyjemnie. Ciemne chmury i mgła ustąpiły, pokazało się zachodzące słońce, a w jego świetle niedaleki polski brzeg. Szybko zrobiliśmy obserwację latarni i wyszło, że jesteśmy prawie dokładnie tam, gdzie chcieliśmy - lekko na zachód od Rozewia. Dodatkowo w odległości kilku mil zobaczyliśmy wyprzedzający nas żaglowiec - to Zawisza Czarny wracał do kraju po rejsie z wieloma przygodami. Innych jachtów nie było widać, jedynie po zmroku pojawiły się pojedyncze światełka, więc mogliśmy się tylko domyślać, że reszta jest w pobliżu. Na pewno Dar Pucka, z którym się kontaktowaliśmy radiowo był gdzieś w zasięgu. Ostatni odcinek wzdłuż Półwyspu poszedł szybko i w nocy zacumowaliśmy w Helu. Tym razem wynik trochę gorszy - dopłynęliśmy jako piąty jacht. Po krótkim odespaniu rano ustaliliśmy plan na ostatni dzień - znów lawirowanie między pławami na Zatoce i meta w Gdyni. To był ostatni wyścig. Po sklarowaniu jachtów pozostało nam tylko czekać na przyjazd głównego organizatora - Artura i zakończenie regat. W ostatecznym rozrachunku Mestwin zajął piąte miejsce na siedem jachtów, a pierwsze z dwóch w kategorii J-80. Wynik nie w czołówce, ale dobry. Dużo lepiej nie było można, jak na nasze warunki. Ogólnie załoga była zadowolona i z osiągniętego wyniku, i ze sprawdzianu praktycznego z nawigacji, i z całokształtu rejsu.
Polecam wszystkim udział w tej imprezie. Poczytać o poprzednich edycjach, oraz zgłaszać się do kolejnych można na stronie internetowej www.classiccup.pl.
Piotr Cichy