s/y Pirania czyli rejs w doborowym towarzystwie
Zdjęcia z rejsu na s/y Pirania, które odbył się w maju 2006 AD. 49 zdjęć w formacie 800x600 jpeg wykonanych Canon PowerShot G5.
Rejs na otwarcie sezonu, którtki ale za to bardzo udany, jeszcze długo będę pozytywnie wspominał ten czas... Pierwsze lądowanie nie udane - niestety mimo przyjemnego miejsca (plaża, trochę drzewek, jakiś suchy kikut i blisko krzaczki) zwinęliśmy się co prędzej ustępując godnego miejsca szerszeniom zamieszkującym owe uschłe drzewo. Nowe miejsce już z mniejszą ilością piasku a co najważniejsze z zerowym stężeniem szerszenia na m3 powietrza nie było wcale złe. W nocy szantwanie, zmarzłem jak nie wiem, ale warto było... za te morskie opowieści, jasnowłosą, hiszpańskie dziewczyny czy szkuner "I'm Alone", oj nie jedno piwo śmy wypili...
To był wspaniały choć krótki rejs. Pierwsze problemy z dojazdem (ach ta komunikacja PKS...) rozwiązały się nieoczekiwanie i dzień wcześniej, późnym popołudniem zajechaliśmy do mariny... Tu jak zwykle ukłony w stronę nieocenionego właściciela jachtów - tradycyjnie podwiózł nas po znajomości do Bronisławowa. Koło godziny 18:00 odebraliśmy jacht - Sportinę 595 "Pirania", wrzuciliśmy wszystkie bagaże, nałapaliśmy do garnków wody i ruszyliśmy w drogę mimo nieciekawej pogody. Tego dnia aż do rana padał deszcz, nierzadko gęsty...
Następnego ranka skoro świt (k 10:00) odbiliśmy od brzegu i ruszyliśmy z naszej zatoczki w stronę zapory. Żegluga przyjemna, półwiatrem, aż do samego końca a tam o dziwo baksztagiem zawiało i zawinęliśmy do "Marusia" dobijając do kei na żaglach... Bosman może i przyjemny, ale jakoś poprzednie wrażenie zostało - gdy w porcie nawet pies (ten niekulejący ciapek) się nami nie zainteresował przez całą noc... Oszwabiliśmy więc "dumny" Yacht Club z 4l wody i co prędzej zaczęliśmy halsówkę z zamiarem zatrzymania się na noc jak najdalej od tego miejsca.
Wypadło vis-a-vis zatoki z przepompownią, pierwsze lądowanie nie udane - niestety mimo przyjemnego miejsca (plaża, trochę drzewek, jakiś suchy kikut i blisko krzaczki) zwinęliśmy się co prędzej ustępując godnego miejsca szerszeniom zamieszkującym owe uschłe drzewo. Nowe miejsce już z mniejszą ilością piasku a co najważniejsze z zerowym stężeniem szerszenia na m3 powietrza nie było wcale złe. W nocy szantwanie, zmarzłem jak nie wiem, ale warto było... za te morskie opowieści, jasnowłosą, hiszpańskie dziewczyny czy szkuner "I'm Alone", oj nie jedno piwo śmy wypili...
Nazajutrz w przyjemnym baksztagu zwiedziliśmy przeciwny koniec jeziora, nie wchodząc w "Gardło", po drodze nauka węzełkowania i wiersze Leśmiana... Z powrotem znów ostra halsówka, pod słabnący wiaterek, który w końcu zdechł jak na złość przed samą zatoką "Bronisławowską". Przelotny deszczyk zastał nas przy cudownym obiedzie ("Ruda", masz talent kucharski!), a po góóóralskiej "minucie" złapaliśmy jakiś szkwał, który wepchnął nas szczęśliwie prawie do końca naszej drogi.
Po drodze zdeklasowaliśmy rejs szkoleniowy Albatrosa (Ahoj Przemo! Chyba nie tak źle ten Ammi jednak pływa :P )... Później już tylko pakowanie, zmywanie, klarowanie.. ehh czemu te dwa dni były takie krótkie?
Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś razem popłyniemy...