O dwóch takich
Zdjęcia z rejsu na s/y Albatros, który odbył się w maju 2006 AD. 194 zdjęcia w formacie 800x600 jpeg wykonane Canon PowerShot G5 oraz dodatki.
Trzy dni żeglowania w tygodniu, od środy do piątku - to jest życie. Było ciężko z technicznej strony ale jakoś się udało. Najpierw plan zakładał u mnie egzamin z chemii analitycznej we wtorek i żeglowanie po nim. Jednak ostatniego dnia przed rejsem okazało się...
Potem wyniknął kolejny problem: załoga, która miała dojechać nie pojawiła się informując nas o tym fakcie w momencie, gdy sami mogliśmy to stwierdzić będąc już na pokładzie "Albatrosa". Niewiele się przejmując sytuacją chwyciliśmy za pagaje i chwilę później żagle poszły w górę, a wiatr gnał nas w przód...
Zdjęcia 800x600 zrobione aparatem Cannon PowerShot G5, największe nie przekracza 280kB.
Miniatury filmów wykonane przy użyciu programu Mplayer-video-thumb autorstwa Ravinder Rathi, strona autora: http://me2030581.googlepages.com/.
Tytułem wstępu powiem, że pływaliśmy na Morsie RT "Albatros" i nie mam nic do zarzucenia temu jachcikowi (poza tym, że baniak na wodę okropnie śmierdzi i żadne gotowanie nie jest w stanie zabić tego smaku we wodzie... SIC!)
Trzy dni żeglowania w tygodniu, od środy do piątku - to jest życie. Było ciężko z technicznej strony ale jakoś się udało. Najpierw plan zakładał u mnie egzamin z chemii analitycznej we wtorek i żeglowanie po nim. Jednak ostatniego dnia przed rejsem okazało się, że z przyczyn egzystencjonalnych egzamin został przełożony na środę... Co było robić - wybrałem rejs, przecież nie można pozwolić, żeby studia przeszkadzały w żeglarstwie. Na szczęście, jak już wyjechaliśmy dowiedziałem się, że w środę egzamin został przełożony na następny tydzień - więc nie straciłem niczego. Potem wyniknął kolejny problem: załoga, która miała dojechać nie pojawiła się informując nas o tym fakcie w momencie, gdy sami mogliśmy to stwierdzić będąc już na pokładzie "Albatrosa". Niewiele się przejmując sytuacją chwyciliśmy za pagaje i chwilę później żagle poszły w górę, a wiatr gnał nas w przód, zostawiając port za rufą.
Tuż po wypłynięciu z zatoczki usłyszeliśmy pierwsze grzmoty i zobaczyliśmy potężną chmurę. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy płynąć wzdłuż brzegu aż do ostatniej chwili, aby widząc na wodzie zbliżający się szkwał natychmiast móc zacumować. Przyszedł po piętnastu minutach, wiatr kręcił i ostatecznie zaczął nas dość mocno dopychać do brzegu - szczęśliwie kotwica wytrzymała... Długo czekaliśmy aż się pogoda poprawi: co my na deck żeby odpływać, to burza nawracała, by ostatecznie huknąć piorunem tuż nad nami i wreszcie puścić. Po pewnych problemach z wypchnięciem się z płycizny popłynęliśmy w stronę "początku" Zalewu, i wieczorem przycumowaliśmy do zgrabnego pomostu tak, że zdążyliśmy jeszcze sklarować jacht przed pierwszymi kroplami deszczu. Chwilę później naszym oczom ukazała się wspaniała tęcza, a właściwie dwie: jedna łączyła niebo z ziemią, a druga dwa brzegi jeziora. Ciekawe, na którym z trzech końców był skarb...
Piękne i wygodne miejsce do cumowania miało jedną, ogromną wadę - mnóstwo komarów szturmowało naszą kabinę aż do rana. A następny dzień, choć zaczynał się prawie bez wietrznie stał się istnym rajem żeglarskim! Do tej pory nie rozumiem, czemu byliśmy jedynym jachtem żeglującym wtedy po Sulejowie... Rosnący od rana wiatr stężał do 4B, więc pogoda była wymarzona. Płynąc w stronę zapory, na wysokości Bronisławowa poćwiczyliśmy manewr "Człowiek za burtą" ze średnim czasem podebrania podkowy minuta czterdzieści. Po tym przerywniku pożeglowaliśmy do "Marusia", gdzie sprzyjający wiatr pozwolił podejść do kei na żaglach. Po przebrnięciu przez tony zardzewiałego żelastwa zastaliśmy ubikacje zamknięte na klucz, więc przez bramę (która nie widziała oleju i farby chyba od lat zaprzeszłych) udaliśmy się uzupełnić zapasy. W sklepie w Borkach obsłużyła nas bardzo miła Pani, którą serdecznie pozdrawiamy. Wracając zrobiliśmy jeszcze wycieczkę po tamie, a na widok dumnej tablicy "Yacht Club..." nasunął się tylko cięty oksymoron o czwartej kategorii.
Odejście na żaglach, i ostra halsówka pod wiatr. Bez problemu zdążyliśmy tego dnia z powrotem przepłynąć całe jezioro, półwiatrem przepłynąć "Gardło", zrobić rundkę aż do wysepek na "drugim" akwenie i wrócić na ten sam pomost, który opuszczaliśmy rano. Przebieg w linii prostej 17 mil, licząc z "zakosami" i kółkami pewnie zbierze się 25...
Następny dzień zaczął się jak poprzedni od ciszy o 8 rano do świeżego wiatru w okolicach 14. Powoli pokołysaliśmy się do wysokości Bronisławowa, i nie chcąc spływać za wcześnie do portu pokręciliśmy się "w tę i nazad", pokręciliśmy "człowieka" i zjedliśmy obiad w półwietrze... Płynąc do portu, ostatni odcinek wzdłuż kei musieliśmy zapychać na pagajach przeciw tężejącemu wiatrowi, i tak sobie rozmawialiśmy jak to nas ręce bolą, że te "miśki" i "kapitany" co stoją i się gapią na nas z brzegu to jednak buce ostatnie (ani jeden d*py nie ruszył żeby odebrać cumy i ulżyć w pagajowaniu). A gdy już zacumowaliśmy runęła nagle Taka Burza, i Tak przyszkwaliło, że gdybyśmy dobijali z 10 sekund później to by nam już się nie udało dopłynąć... Zwiałoby nas aż na drugi brzeg jeziora.
Wyczailiśmy też wreszcie dobry transport publiczny do Bronisławowa - PKS (pośpieszny bo tańszy od zwykłego, jeśli idzie o studentów) do Piotrkowa, a stamtąd BUS za 2zł do Goleszy Małych... Żyć nie umierać - teraz to mogę nawet co tydzień - ktoś chce?